
Upadek polskich miasteczek? Recenzja książki „Zapaść”
Kętrzyn, Grajewo, Prudnik, Bartoszyce – co czeka te i inne Polskie miasta ❓
Według PAN niemal połowie z 250. średnich miast w Polsce grozi społeczno – ekonomiczna zapaść.
Tę książkę powinien przeczytać każdy…
Kilka mocnych cytatów
- Miasta zapaści zamieszkuje dzisiaj trochę ponad pięć milionów ludzi. Według prognoz jedynie w trzech ośrodkach: Ełku, Bytowie i Pułtusku, będzie ich przybywało. Blisko połowa miast straci do 2030 roku więcej niż jedną dziesiątą mieszkańców.
- Znajomy lekarz opowiadał mi taką historię: przyjął starszą pacjentkę, miała ponad 80 lat. Zrobił jej podstawowe badania, ale był też potrzebny specjalista, więc dał jej skierowanie. Po całym dyżurze, już pod wieczór, wychodzi z pracy i widzi, że ta babcia siedzi na krześle przy drzwiach wyjściowych. Najpierw ją minął, ale wrócił, bo zdziwił się, co ona tam jeszcze robi, skoro przyjął ją przed południem. Zapytał, a ona, że terminy są na przyszły rok, bo w tym już się skończył, ale jak zostanie na noc, to będzie pierwsza w kolejce do rejestracji i wtedy doktor ją przyjmie. Znajomy zapytał, czy nie lepiej wrócić do domu i przyjść wcześnie rano, to powiedziała, że już nie ma czym wrócić, a rano nie będzie czym dojechać. Musiała więc czekać do następnego dnia, z tego całą noc na dworze, bo przecież zamykają. To był ciepły wrzesień, ale zimą też czekają.
- Nie wyślę przecież cierpiącego, bólowego albo naprawdę chorego człowieka, któremu można by pomóc w działającym systemie bez trudu można pomóc, do lekarza specjalisty, jeśli wiem, że spędzi następne miesiące w kolejce. Czasami mówię pacjentom wprost: albo pójdą prywatnie, albo mogą iść na SOR, a ja im doradzę, bo mają powiedzieć, żeby ich przyjęto. Owszem, spędzą tam nawet dwadzieścia godzin, ale zrobią im wszystkie badania. Często tłumaczę: chyba lepsze te dwadzieścia godzin na SOR-ze niż pół roku w kolejce. Biedniejsi nie mają pieniędzy, więc idą na SOR.
Rozdział o Jaśle
-
- Mieszkań na wynajem jest tak mało, że wynajmujący są pod ścianą. Muszą godzić się na wszelkie fanaberie właściciela. Mieszkałem ponad pół roku w tej mojej kawalerce, kiedy właściciel zadzwonił do mnie ni to z prośbą, ni z pytaniem, że przyjeżdża kuzyn ze Stanów na dwa tygodni, a on sam mieszka w domu pod miastem i nie chce go u siebie, bo „nie ma miejsca”. Wymyślił, że kuzyn będzie spał u mnie. Nie chciałem się na to zgodzić. W końcu płacę, mamy umowę, to chyba na jej czas to moje mieszkanie? Na to on, że się mną rozczarował, że z żalem musi wypowiedzieć naszą umowę i mam się wyprowadzić. I dziwi się, że mój szef tak mnie chwalił. Nie wprost, ale zagroził, że będzie musiał go przede mną ostrzec. Byłem w szoku, bo to chwyt poniżej pasa. Nie dość, że mogłem stracić dach nad głową, to jeszcze pracę. Wiedziałem, że nie znajdę niczego z dnia na dzień. Uległem, zgodziłem się na kuzyna
- W książce jest też rozdział o Bartoszycach i nieco o rynku w tym mieście po „rewitalizacji”. Jest też obszerny rozdział o tzw. „rewitalizacji” w polskich miastach. Zresztą gdy zwiedzam Polskę mam podobne wrażenie. Ostatnio zwiedziłem jednego dnia rynki w Żyrardowie, Skierniewicach i Sochaczewie (te miasta nie zostały wymienione w książce). Szczególnie w Sochaczewie chyba mieli jakieś dobre rabaty na beton, tyle go na rynku i dookoła.
- Zobaczcie jak wyglądał Rynek w Bartoszycach przed i po „rewitalizacji”, obecnie totalna betonoza: „rewitalizacja” rynku w Bartoszycach.
Podsumowanie i ocena
Książka „Zapaść” Marka Szymaniaka to porażająca książka o realnej przyszłości polskich miast i miasteczek.
Jedną z głównych przyczyn są kiedyś dobrze prosperujące zakłady pracy, które upadły.
Książka bardzo poszerza horyzonty, zdecydowanie polecam lekturę.
4 KOMENTARZE
Rok 1987 – dwie wsie zostają połączone i dostają prawa miejskie. Głównie dzięki dawnej fabryce artylerii Kruppa (Bertha Werke) i podobozowi Gross-Rosen, na której miejscu powstała po wojnie duża fabryka produkująca autobusy, ciężarówki, samochody specjalizowane dla straży pożarnej i wojska. Wtedy jeszcze kiedy u nas rodzi się dziecko, każdy wie, że będzie kiedyś pracowało w Jelczu. Oczywiście nikt jeszcze nie wie, co będzie robiło, ale wszyscy wiedzą gdzie. Funkcjonuje świetna przyzakładowa zawodówka z bardzo dobrymi warsztatami szkolnymi. W tamtych czasach do tej zawodówki było trudniej się dostać niż do niejednego liceum. Już za chwilę ta wiedza miała się zdezaktualizować, a młode miasto miało się przekonać, z czym wiąże się uzależnienie od jednego dużego pracodawcy.
Początek lat dziewięćdziesiątych jeszcze nie zapowiadał dramatu, ale zaczęły się pojawiać konsekwencje urynkowienia gospodarki. Nie wystarczyło już przychodzić do pracy, by ją mieć i w oderwaniu od rachunku ekonomicznego dostawać wypłatę. W dodatku pojawił się problem. Ludzie, którzy zawsze dobrze zarabiali – ba! – byli ściągani dobrymi zarobkami do rozwijającej się fabryki z najdalszych zakątków Polski, zaczęli stopniowo biednieć. Niepostrzeżenie zarobki popadły w stagnację i znalazły się poniżej przeciętnych wynagrodzeń w przemyśle…a za chwilę i w ogóle. Pojawiła się konieczność pierwszych zwolnień. Zwalniano ludzi, którzy poza Jelczem nie wyobrażali sobie życia. Wielu nie potrafiło znaleźć sobie innej pracy. Wielu nigdy wcześniej pracy nie szukało – po prostu po szkole zostawali w fabryce.
W połowie lat ’90 fabryka została przeznaczona do prywatyzacji. Przyjechali ludzie z Volvo. Jednym z kluczowych warunków wykupienia fabryki była restrukturyzacja zatrudnienia = zwolnienie ok. 700 osób. Na to nie chciało się zgodzić ani kierownictwo ani związki zawodowe. Volvo odchodzi i buduje od podstaw nową fabrykę w pobliskim Wrocławiu, która do dziś funkcjonuje z powodzeniem zatrudniając wielu naszych mieszkańców (tak, to my odpowiadamy za korki na Wojnowie), w tym absolwentów naszej zawodówki. I nielicznych byłych pracowników Jelcza. Czemu nielicznych? Jednak Jelcz uczył złych nawyków, które często utrudniały odnalezienie się w innej pracy.
Ostatecznie fabrykę kupuje inny inwestor. Rodzimy. Obiecuje zachowanie miejsc pracy. I przez jakiś krótki czas dotrzymuje słowa kosztem kondycji ekonomicznej firmy. W pierwszej chwili ludzie są zadowoleni. Pod choinkę dostają książki nowego właściciela. Na wakacje jeżdżą do Monako do ośrodka prowadzonego przez jego najbliższą rodzinę. Kasa szerokim strumieniem płynie do prywatnej kieszeni właściciela kosztem…a, to już pisałem.
W międzyczasie wrocławskie MPK zadaje cios. W specyfikacji przetargowej pojawia się zapotrzebowanie na autobus miejski o długości 15 m. Jelcz nie ma w ofercie takiego autobusu. Nie będzie miał też nowego modelu przegubowca, którego prototyp powstaje na pół prywatnym zaangażowaniem ok. 50 pracowników zakładu. Decyzją dyrektora rozwoju prototyp znajduje swe miejsce w przyzakladowym muzeum. 15-metrowe autobusy dostarczy Volvo. Czy trzeba się dziwić, że miasto odwdzięczyło się inwestorowi za utworzenie nowych miejsc pracy? W Jelczu powstaną jeszcze nowe modele autobusów. Fabryka korzysta na reformie edukacji i produkuje gimbusy, ale rynek powoli się nasyca. Przetargi się kończą, a na komercyjnym rynku fabryka nie istnieje. Przegrywa nie tylko z zagraniczną konkurencją, ale i z Solarisem, który pokazuje, że polska firma produkująca autobusy może się odnaleźć na rynku.
Konieczne są kolejne zwolnienia. Do najważniejszych kryteriów należą kryteria socjalne. Z firmy wypychani są pracownicy, którzy mają uprawnienia emerytalne, przedemerytalne, hektar pola lub jakiekolwiek inne, niezależne źródło utrzymania. Bez względu na ich przydatność dla fabryki, a często i wbrew jej interesowi. Komisja związkowa broni ludzi przed zwolnieniami. Józka nie możemy zwolnić, bo to pijak i złodziej. Jego nikt nie zatrudni, a on ma na utrzymaniu niepracującą żonę i trójkę dzieci. Lepiej zwolnijmy Heńka, bo Heniek jest obrotny, zna się na robocie i on sobie jakąś pracę znajdzie.
W ciągu lat ’90 szkoła też wiele straciła. Odeszli instruktorzy nauki zawodu, zlikwidowane zostały warsztaty, utworzone zostały trzy klasy licealne, do których trudno było znaleźć komplet chętnych, więc zaczęto przyjmować wszystkich jak leci. Swoje dołożyła reforma edukacji skutkująca ogólnym obniżeniem poziomu i pogrzebaniem szkolnictwa zawodowego, ale i bez tego w szkole działo się źle, w czym duży udział miał alkohol.
W zasadzie byliśmy na dobrej drodze do takiej zapaści. To, co nas uratowało, to paru bardziej obrotnych przedsiębiorców, którzy stworzyli takie firmy, jak Stelweld, czy Instytut Mechaniki, wielu może trochę mniej obrotnych, którzy jednak w swej masie też stworzyli pokaźną liczbę miejsc pracy i wystarana przez ówczesnego – i (z przerwą) obecnego burmistrza podstrefa Wałbrzyskiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej, dzięki której na naszym terenie pojawiło się sporo zagranicznych inwestorów. Ogólnie tereny pofabryczne zostały zagospodarowane. Szczątki fabryki zostały wykupione przez HSW w celu zapewnienia jednolitości sprzętu i dostaw części zamiennych dla wojska. Reszta została wykupiona przez lokalnych przedsiębiorców i zagranicznych inwestorów. Trochę też pomaga bliskość Wrocławia (jeszcze raz się przyznam do korków na Wojnowie).
Teraz czasy się trochę zmieniły. Jest internet, bardzo mocno rozwinęły się usługi kurierskie. To daje potencjał na rozwój i wychodzenie z zapaści nawet i małych społeczności, ale w głowie musi się przestawić jeszcze jedna rzecz. Wciąż się spotykam z sytuacjami, kiedy klienci nie chcą powierzyć odpowiedzialnego zadania małej firmie z małej miejscowości. Zresztą ten problem działa i w skali globalnej – zdarzało mi się, że klienci mieli problem z tym, że trzeba będzie coś wysłać do Polski…
Bardzo dziękuję za tę historię. Napiszę wprost: wstrząsająca. Dla niektórych wstrząsające są śmierci. Dla mnie taka sytuacja to też uśmiercanie. Cieszę się, że Ci przedsiębiorcy Was uratowali. Dziękuję.
Dziękuję za przedstawienie ciekawej pozycji.
Polecam lekturę zbioru reportaży „Zapiski na biletach” Michała Olszewskiego, które koncentrują się na Polsce zapomnianej, omijanej, na uboczu. Czytając ją, miałam nieodparte wrażenie, że opisany tam świat, to świat który umiera.
Dzieki Kasia za rekomendację! Chętnie przeczytam.